0,00 

Cena okładkowa: 39,99

Brak w magazynie

Victoria Stilwell

Ja Albo Mój Pies

Kiedy byłam dzieckiem, marzyłam o psie. Podkładałam ojcu pod poduszkę karteczki. „Proszę, tatku, czy mogę mieć psa? Obiecuję, że jeśli dostanę psa, nigdy już nie będę niegrzeczna”. Tata zawsze odmawiał. Miał ku temu ważny powód i wcale nie chodziło o to, że nie był miłośnikiem psów. Przeciwnie. Wiedział, że kiedy minie okres nowości, on i mama musieliby się zaopiekować zwierzątkiem. A oni pracowali, więc nie było to praktyczne. Patrząc wstecz, wiem, że mieli rację. W ciągu ostatnich 15 lat nadrobiłam z nawiązką stracony czas. Zawodowo zajmowałam się wyprowadzaniem psów, pracowałam w schroniskach dla psów i w psich przytuliskach. Nadal doradzam kilku organizacjom ratującym zwierzęta. Przygarnęłam też ponad 40 psów, które były za stare, za kłopotliwe lub zbyt chore, by łatwo było znaleźć kogoś, kto by je adoptował. Victoria Stilwell. Ja albo mój pies Kiedy dorastałam, najbliższe posiadaniu psa było odwiedzanie hodowli beagli mojej babci. Naszą ulubioną rozrywką było wyprowadzanie psów na pola przy Tamizie. Czasami psy wybierały ucieczkę na wolność. Nadal mam żywo w pamięci widok czterech biegnących ku zachodowi słońca beagli z łopoczącymi uszami, uśmiechniętymi pyskami, zachwyconych gonitwą. Babcia krzyczała na próżno, usiłując przywołać je do siebie. Były najgorzej wytresowanymi psami, jakie można sobie wyobrazić. Kiedy jednak w końcu z własnej woli wracały kilka godzin później do domu, brudne, zmęczone i wniebowzięte, były najszczęśliwszymi istotami na ziemi.

Moja babcia była dla mnie inspiracją i miała wielki wpływ na moją pracę. Dorastała w uprzywilejowanym, zamożnym domu w towarzystwie czterech braci, jednak nigdy nie zachowywała się tak, jak oczekiwałby tego od swojej małej córeczki jej ojciec. Zamiast nosić piękne sukienki, marzyła o jeździe konnej, pracy w psiarni oraz brudzeniu się tak, jak to mogli robić jej bracia. Gdy zmarł jej ojciec, była nastolatką i nadal kroczyła własną drogą. Zanim ja pojawiłam się na scenie, otworzyła w Londynie jeden z pierwszych salonów piękności dla psów. Potem została hodowcą beagli. Jej psy, choć pozbawione tresury, nigdy nie były rozpieszczone, mimo iż pod względem uczuć zawsze były u niej na pierwszym miejscu. Te psy miały pięciogwiazdkowe życie.

Benno był moim pierwszym psem. Mówię „moim”, lecz tak naprawdę nie był mój. Byłam młodą, pełną nadziei aktorką. I jak wiele początkujących aktorek częściej obsługiwałam stoliki, niż grałam na scenie. Moja siostra była pielęgniarką u weterynarza i dorabiała jako opiekunka do psów. Zupełnie spłukana rozpaczliwie pragnęłam prowadzić coś na kształt normalnego życia, więc posłuchałam jej i sama zaczęłam się reklamować jako opiekunka do psów. Po kilku dniach odebrałam pierwszy telefon – od właścicieli Benna.

Benno był szczeniakiem border collie, który mieszkał z parą zabieganych adwokatów. Nawet wtedy wydało mi się dziwne, że dwie osoby pracujące przez cały dzień zdecydowały się na sprowadzenie do domu szczeniaka, ale przynajmniej mieli dość rozsądku, by zatrudnić kogoś, kto o niego zadba pod ich nieobecność.

Nigdy nie zapomnę naszego pierwszego spaceru na Wimbledon Common. Benno patrzył na mnie podekscytowany i w jakiś sposób jego oczy przekazały mi energię, która przepłynęła przeze mnie. Właśnie ta chwila dała początek moim cudownym związkom z psami.

Zaledwie po paru miesiącach opieki nad Bennem wyprowadzałam już dwadzieścia psów dziennie. Poranna zmiana to były psy, które nazywałam „odmieńcami”. Była to zbieranina wielu najpopularniejszych ras. Teddy, szczeniak labradora, z przyjemnością tarzał się w każdym błotku, które znalazło się na jego drodze. Shanty, epileptyczny bearded collie, lubił przeskakiwać wszystkie paprocie, jakby marzył o zostaniu Giselle. Zaś Wilbur, biały bokser, który udawał twardziela, zawsze pierwszy chował się za moimi nogami, gdy jakikolwiek pies złościł się na niego.

Popołudniowa zmiana to „arystokraci”. Sznaucer Willi i Archie, west highland terrier, patrzyli z góry na inne psy, delikatnie obwąchując otaczający ich teren. Jessie, owczarek niemiecki, którego właściciel był znanym politykiem, trzymał wszystkich w ryzach.

Niezależnie od tego, czy byli odmieńcami czy arystokracją, godzinami chodziłam po Wimbledon Common w otoczeniu tych wspaniałych istot. Psy nigdy nie uciekały, choć spuszczałam je ze smyczy, i nie walczyły. Wtedy nie zastanawiałam się nad tym, dlaczego tak było. Dopiero gdy zostałam treserką, zrozumiałam, co sprawiło, że te psy chciały być ze mną.

Dla psów byłam przywódcą i słuchały wszystkiego, co im mówiłam. Wiedziały, że gdy się pojawię, przytrafi się coś dobrego. Przychodziłam, żeby je wyprowadzić, więc czekały ich miłe i ekscytujące przeżycia. Szanowały mnie, gdyż podchodziłam do nich z wielką troską i szacunkiem. Ufały mi, bo wiedziały, że jestem ich obrońcą. Te psy ze swoimi dziwactwami i zróżnicowanymi osobowościami wprowadzały mnie w fascynujący świat psiego zachowania.

Pewnego dnia na błoniach spotkałam behawiorystę i zaczęliśmy rozmawiać. W owym czasie już zaczęłam się interesować, dlaczego psy zachowują się w taki, a nie inny sposób, i postanowiłam wesprzeć swoje obserwacje nauką. Czytałam książki, chodziłam na seminaria i brałam udział w kursach. Jednocześnie zgłosiłam się jako wolontariuszka wyprowadzająca psy w słynnym londyńskim schronisku Battersea Dogs Home. Wtedy po raz pierwszy miałam do czynienia z uratowanymi psami. Pracowałam także w organizacjach na rzecz ocalenia chartów i innych schroniskach dla psów.

Kiedy w 1999 roku przeprowadziłam się na drugą stronę Atlantyku do Nowego Jorku, zawodowo wspięłam się o szczebelek wyżej. Założyłam szkołę tresury, której celem było instruowanie rodzin z dziećmi, jak bezpiecznie i skutecznie szkolić psy. Pracowałam dla ASPCA i dla schronisk dla zwierząt na Manhattanie. Teraz szkolę psy na terenie całego Nowego Jorku, New Jersey i Pensylwanii. Jestem też doradcą behawiorystą w kilku organizacjach ratujących zwierzęta na tym samym terenie…

Przekład: Barbara Włodarek
Rok wydania: 2010
Oprawa: miękka
Format: 18,5x24,5 cm
Liczba stron: 224
ISBN: 978-83-924359-7-6